Dzień 4
Po pysznym śniadanku (liofilizatowa owsianka) wyruszamy raniutkim świtem w stronę przełęczy Rolanda. Jest godzina 8 a już prawie nie ma żadnego namiotu! Rano jest dosyć zimno ale po paru minutach marszu pod stromą ścianę robi się cieplej. Chociaż byliśmy tam pod koniec lipca śniegu było bardzo dużo, czasami nawet za dużo. Zdziwiło nas, że na trasie nie ma zbytnio ludzi jak i oznaczeń tej trasy! Czasami jedynym kierunkowskazem był tzw. Stone Man – czyli stożek ułożony z kamieni. Większość ludzi tak jak i my, pomyliło drogę i zamiast rekreacyjnie poszło iście wspinaczkowo (tak mieliśmy mapę).
Trasa, która miała zająć nam 2 godziny (od schroniska do przełęczy) w rzeczywistości trwała około 4 godzin! Po drodze przydarzył nam się mały wypadek (Ania wpadła po pas w zaspę śnieżną wisząc i trzymając się pobliskiego głazu, przez co Rafał stoczył się po piargach w dół). Teraz wspominamy to z uśmiechem, ale wtedy nie było nam do śmiechu! Nikt nie spodziewał się takiej trasy! Na pewno nie ludzie, którzy szli tam razem z dziećmi. Dopiero po wejściu na przełęcz można było zauważyć drugi, łagodny szlak, którym to mieliśmy iść. Szczerze odradzamy hardcorową wersję gdy na trasie leży śnieg (podobno latem, gdy nie ma śniegu jest całkiem przyjemnie, widać łańcuchy a skala trudności jest jak na Orlej). My (i nie tylko my) jednak przeżyliśmy chwile grozy, chodząc jedną nogą po grani drugą po wąskim lodzie, a pod spodem mając przepaść dzielącą skałę od lodu, nie mając się czego chwycić….ehh chyba nigdy nie byłam tak szczęśliwa jak już doszliśmy do przełęczy 🙂
A dlaczego przełęcz to właśnie przełęcz Rolanda? Otóż krąży legenda jako to zrozpaczony i wielce smutny Roland po jednej z przegranych walk postanowił zniszczyć swój miecz Durandal, uderzając nim z całej siły w skały. Na jego nieszczęście miecz nie został zniszczony – jednak w skale, w którą uderzył powstała niezła dziura i tak oto na wysokości 2800 m n.p.m. utworzyła się szeroka na 40 m i głęboka na 100 m przełęcz Rolanda :). Zejście z przełęczy do schroniska (Refuge de la Brecha de Roland) zajmuje blisko 40 minut. Stąd do parkingu droga jest mało wymagająca za to piękna (idzie się wzdłuż wodospadu, dosłownie bo po nim) i pokonanie jej to kwestia 1,5 do 2 godzin. Zmęczeni fizycznie oraz psychicznie kręcimy się po parkingu pytając o podwózkę do miasta Gavarnie, po kilku próbach zabiera nas francuz, który nawet przedstawić się nie potrafi po angielsku 🙂 ale na migi z każdym da się porozumieć! Droga z parkingu do miasta jest asfaltowa no i kręta. Odjeżdżają też z niego busiki z stronę Gavarnie ale rozkładu ich nigdzie nie mogliśmy znaleźć. Po długim dniu rozbijamy namiot na campingu z widokiem na wodospady i przy dobrym winie i bagietce iście francuskiej planujemy kolejna trasę!
Dzień 5
Ponieważ po wczorajszych ekscesach postanowiliśmy zrezygnować ze zdobywania Monte Pertido (jeszcze tu wrócimy!!) mamy trochę więcej czasu, który postanawiamy wykorzystać na poznawanie rejonów francuskiego Gavarnie. Miasteczko jest niewielkie, jednak znajduje się tam najwyższy wodospad we Francji i w całej Europie wodospad Gavarnie – osiąga on 422 metry i robi wrażenie. By dostać się do wodospadu wystarczy przejść niewymagającą drogę do miejsca, które pięknie brzmi Cirque de Gavarnie gdzie oprócz najwyższego wodospadu znajduje się jeszcze kilka mniejszych. Przejście do wodospadu zajmuje jakieś 3 godziny w dwie strony i jest dosyć oblegane przez turystów. Jednak dla nas taki dzień odpoczynku zdecydowanie był potrzebny. Z Gavarnie można bez problemu dostać się autobusem do Lourdes, które oddalone jest ok. 50 km. My wybraliśmy opcję chillout i relaksowaliśmy się nad rzeką 🙂 Ceny w miasteczku są do przejścia, ale do najniższych nie należą.
Dzień 6
To był dzień kiedy zaczynaliśmy wędrówkę powrotną. Łapiąc stopa dostaliśmy się na parking, z którego 2 dni temu zjeżdżaliśmy do Gavarnie (parking Puerto de Bujaruelo de Gavarnie) Na stopa znowu nie czekaliśmy zbyt długo (15 minut?) dlatego naprawdę warto ułatwiać sobie życie w ten sposób! Z parkingu rozpoczęliśmy około 4 godzinną wędrówkę na stronę hiszpańską do dobrze znanej nam Torli :). Po zejściu z gór można odpocząć sobie nad rzeką w malutkiej miejscowości Bujaruelo, gdzie także znajduje się nie duże pole namiotowe. My jednak (znowu na stopa) pokonujemy drogę (ok. 10 km) do Torli. Tam rozbijamy się na campingu i raczymy się spacerami po kamiennym mieście.
Dzień 7
Warto zatrzymać się w okolicy Torli gdyż sporo tu atrakcji. Do najciekawszych można zaliczyć rafting, czy zjazdy wzdłuż rzek i wodospadów zwane barranquismo. Dobrą bazą wypadową jest także Broto, w pobliżu którego znajduje się słynna w tym rejonie via ferrata de Sorrosal. My jednak o tym nie wiedzieliśmy (dopiero po powrocie do Polski przeczytaliśmy, że coś takiego istnieje) dlatego mamy kolejny powód by tam wrócić :). W związku z brakiem planu udaliśmy się (tak, na stopa) do Sabinaningo by stamtąd złapać busa do miejscowości Huesca. Tam tez postanowiliśmy się zatrzymać. Miasto same w sobie jest bardzo urokliwe, chociaż nieduże. Stare miasto znajduje się na wzniesieniu i składa się z licznych wąskich uliczek (typowe). Dobrze trafiliśmy bo właśnie trwała impreza, w której mogliśmy uczestniczyć (10 sierpnia mieszkańcy obchodzą święto patrona jakim jest Św. Wawrzyniec). W Huesce można tez trochę pozwiedzać, znajduje się tam między innymi: katedra z pięknie rzeźbioną fasadą, uniwersytet z XIV wieku oraz liczne kościółki, park, muzeum natury i sztuki oraz muzeum szkolnictwa. Podobno działa tu także najstarszy sklep w Hiszpanii. Trochę nam już smutno, gdyż jutro opuszczamy słoneczną Hiszpanię, ale nie jest źle bo lecimy do Włoch 🙂
Dzień 8
Rano wyruszamy do Saragossy (70 km od Huescy) by stamtąd udać się już do włoskiego Bergamo gdzie spędzimy 2 dni na zwiedzaniu i zajadaniu się pizzą 🙂 Ale o tym już w innym poście. W razie pytań piszczcie, z chęcią udzielimy kilku raz i wskazówek! HOLA!
klik – relacji z podróży część 1
3 comments
Bardzo dziękuję za relację 🙂 Za tydzień tam będę 🙂