Hej hej! Jesteście tam jeszcze? Ostatnio pochłonęły nas rodzinne obowiązki – no w końcu przybyła nam dodatkowa podróżniczka! Ale już szybciutko się mobilizujemy i tym razem przekażemy Wam nasze wspomnienia z Indii. Wspomnienia ciepłe i wciąż żywe, chociaż minęło już trochę czasu od naszej ostatniej wizyty w tym kraju. Nasza wędrówka po Indiach miała swój początek przy granicy z Nepalem, później zawitaliśmy do Waranasi, Khajuraho, Orchy, Mumbaju, Hampi, Mysore, by na sam koniec trafić na słoneczną Keralę. Z każdym przebytym kilometrem kierując się na południe mieliśmy wrażenie, że wszystko dookoła się zmienia i to diametralnie pomimo tego, że nadal byliśmy w tym samym kraju. Nasz pierwszy dzień w Indiach w przygranicznym Goraphur był chyba najgorszym dniem spędzonym w tym kraju. Bród, smród i jedna wielka ohyda, jaka przywitała nas na miejscu, nie wróżyła nam niczego dobrego. Jednak im dalej na południe tym ten smutny krajobraz zanikał i jakoś nawet tego brudu tak nie było widać, ani smrodu tak czuć. Aż w końcu dojechaliśmy na samiutkie południe. Ta część Indii różniła się diametralnie od tego co widzieliśmy wcześniej. Wielkie domy, wręcz wille, zadbane chodniczki i trawniki, czyste miasta, kosze na śmieci! Jednym słowem WOW! Tego się nie spodziewaliśmy. Dlatego jak ktoś pyta czy to prawda, że Indie są takie brudne i śmierdzące – odpowiadamy NIE, znaczy nie wszędzie. I jeżeli ktoś bardzooo by chciał do tych Indii pojechać a obawia się nie wiadomo czego to zdecydowanie powinien udać się właśnie na południe! Tak aby się oswoić. Takie właśnie są południowe Indie – Indie w wersji soft.
Safari w Indiach!?
Z naszego ukochanego Hampi (dlaczego ukochane? przeczytaj tutaj – klik) kierowaliśmy się na południe zahaczając o dziwaczne Mysor (więcej o Mysor znajdziesz tutaj – klik) lądując ostatecznie w okolicach parku Wayanad. Znaleźliśmy się tu nie bez przypadku. Podkusiło nas coś by udać się w końcu na …SAFARI! Jako, że w Afryce środkowej nigdy nie byliśmy, a safari to taka egzotyczna rzecz, stwierdziliśmy, że w Indiach też to może się udać. Oczami wyobraźni widzieliśmy dzikie tygrysy, słonie i inne dzikie zwierzęta obiegające naszego jeepa. Zdjęcia i foldery zapowiadały niezłą przygodę! Wstaliśmy o 5 rano by w zimnie (tak, tak w Indiach potrafi być zimno!) dotelepać się miejscowym autobusem do wejścia Muthanga Wildlife Sanctuary. Wraz z 4 innymi turystami usadowiliśmy się w samochodzie, każdy podekscytowany wymieniał się informacjami co możemy dziś zobaczyć. Ruszyliśmy! Jedziemy, jedziemy…wokół nas cisza i las, każdy skupiony, wytęża oko by jako pierwszy móc zobaczyć i krzyknąć nazwę jakiegoś egzotycznego zwierza. Z każdym przejechanym kilometrem napięcie rosło niczym na planie u Hitchcocka. Nagle poderwały się wszystkie tyłki z foteli! SĄ, SĄ!! I to nie byle co, tylko słonie! Migawki aparatów pstrykają, każdy w amoku próbuje zrobić jak najlepsze zdjęcie i nagle, w jednej sekundzie, czar pryska! Okazuje się, że słonie mają na nogach łańcuchy!!Nie są to wolne zwierzęta a wręcz odwrotnie! Error jaki nam się pojawił na twarzach pewnie był nie do opisania! Przecież to miało być safari a nie zoo czy inny cyrk! Po tym wstępie odechciało nam się już dalszego zwiedzania. I może dobrze, że oprócz egzotycznej kuropatwy i miejsca gdzie powinny być tygrysy nie zobaczyliśmy nic więcej! Nie chcielibyśmy oglądać kolejnych umęczonych kajdanami zwierząt! W nadzwyczaj słabych humorach wróciliśmy do hotelu po plecaki i ruszyliśmy dalej w kierunku Morza Arabskiego. Bo tam przecież musi być lepiej! Słońce + piasek + woda = zawsze udane wakacje! Hmmm…a czy będzie tak tym razem?
Tam gdzie turyści zawracają
Chyba jak każdy turysta (bądź podróżnik, wybierz co Ci bardziej pasuje :)) chcieliśmy odwiedzić miejsce mniej oblegane przez innych odwiedzających, gdzie odpoczniemy od indyjskiego chaosu. Po długiej drodze, kilku przesiadkach, podróży autobusem, pociągiem i rikszą trafiliśmy do małej nadmorskiej miejscowości Bekal. Ta niewielka mieścina położona jest na samej północy Kerali a jedną z tutejszych atrakcji jest fort. Jak szybko się okazało turystów było tu niewielu. Trochę nas to zdziwiło! Tak jak i zdziwiły nas ceny w hotelach! Znaleźć tani nocleg graniczy tu z cudem…no ale po długich negocjacjach ostatecznie nocowaliśmy w 3*** hotelu za bagatela 60 zł! Idąc plażą w stronę fortu można zobaczyć same ekskluzywne hotele i resorty. Plaża w tych miejscach jest czysta a piaseczek mięciutki i żółciutki. Niestety inaczej wygląda to już poza obrębem hotelowym. Tuż przed samym fortem znajduję się mała wioska rybacka gdzie ciężko było postawić bosą stopę by w coś nie wdepnąć. Miejsce na relaks i wakacje na odludziu – dobre. Jednak mało tu knajpek i jakichkolwiek innych atrakcji, oprócz plaży, by zostać tu na dłużej. Nam nudziło się już po dwóch dniach. Chcieliśmy odosobnienia to je dostaliśmy, tylko okazało się to całkowicie nie dla nas…
Podobno to co najlepsze na Kerali, znajduje się właśnie tutaj
Kerala to taki dziwny stan, który trochę nie pasuje do pozostałej części Indii. Gdy przeczytaliśmy, że jest to jeden z najgęściej zaludnionych regionów w kraju trochę się przeraziliśmy. Niemożliwe było dla nas większe zagęszczenie niż w Mumbaju czy w Waransi. Na szczęście nawet jeżeli rzeczywiście jest tu tak tłoczno, to my tego nie odczuliśmy. Jak już wspomnieliśmy wcześniej rejon Kerali wyróżnia się na tle innych. Jest tu czysto, mieszkańcy są bardziej wyedukowani i podobno występuje tu najwyższy wskaźnik rozwoju społecznego w całych Indiach. Dodatkowo obok siebie mieszkają zarówno hinduiści, muzułmanie, chrześcijanie jak i żydzi. Życie toczy się tu w harmonii, wyznawcy różnych religii zapraszają swoich sąsiadów na „swoje” święta – normalnie czysta sielanka! Atmosfera jest wręcz nie indyjska. Człowiek czuje się jakiś bardziej zrelaksowany i spokojny. Może to zasługa otoczenia? Wszędzie widoczna soczysta zieleń – zielone palmy, plantacje herbaty…podobno kolor zielony działa odprężająco i wyciszająco. Może jest w tym część prawdy?
W końcu zjeżdżają się tu ludzie z całego świata by zażyć trochę relaksu na jednej z boathouse. Łodzie mieszkalne, które są wizytówką regionu można spotkać na licznych kanałach Kerali. Backwaters to sieć około 1500 kilometrów wodnych kanałów, rzek i jeziorek, które tworzą jedyny w swoim rodzaju ekosystem. Tak więc jest po czym pływać. Rejsy takimi „domkami” do tanich przyjemności nie należą. Średnio za dzień na boathouse (z wyżywaniem i noclegiem) trzeba zapłacić około 450 zł/osobę. Oczywiście są wersje mniej lub bardziej ekskluzywne, jednak dla nas te kwoty i tak były zaporowe. By jednak posmakować keralskich backwaters wybraliśmy się w rejs statkiem, z tym, że lokalnym i kosztującym 15 rupii (niecała złotówka!). Z miejscowości Kottayam do Alleppy płynęliśmy jakieś 2 godziny i w zupełności starczył nam ten czas, by rozkoszować się widokiem (zresztą tym samym, jaki mieli wszyscy podróżujący na boathouse). Rejs był całkiem przyjemny, oprócz nas na pokładzie była para turystów z Danii i sami lokalni mieszkańcy. Może spodziewaliśmy się czegoś więcej po keralskich kanałach, więcej dzikości i lokalnego kolorytu? Było miło, zrelaksowaliśmy się i o to chyba w tym wszystkim chodziło! A na koniec naszego pobytu w Indiach zostawiliśmy sobie nic innego jak kolonialne Koczin.
Idealne zakończenie
No zrobiło się smutno – bo Koczin było ostatnim miejscem na Indyjskiej mapie, które zobaczyliśmy podczas tej podróży. Jednak żeby nie było tak negatywnie, było to zakończenie wprost idealne. Koczin urzekło nas na całego, a kolonialny duch miasta dało się wyczuć na każdym kroku. Do tego powiew morskiej bryzy, piękne zachody słońca (zwłaszcza przy chińskich sieciach rybackich) i ogrom owoców morza, którymi zajadaliśmy się strasznie. O kolonialnych perełkach, architekturze i historii pisać nie będziemy, świetnie zrobiły to Wędrowne Motyle (przeczytaj tutaj – klik) – nam nie zostało już nic do dodania :).
By kulturalnie i lokalnie zakończyć nasz pobyt w Indiach wybraliśmy się na spektakl o pięknej nazwie Kathakali. Jest to klasyczny taniec, którego początki sięgają XVII wieku a słynie on z olśniewających i bogatych kostiumów oraz kolorowych makijaży, których zrobienie zajmuje nawet kilka godzin! Dla chętnych, godzinę przed występem artyści otwierają drzwi i można przyglądać się powstawaniu makijażu (każda postać ma inny) i przygotowaniom do spektaklu. To co widzieliśmy na scenie było dla nas w dużej mierze niezrozumiałe. Owszem dostaliśmy przy wejściu karteczki z wytłumaczeniem co będziemy oglądać, trochę o historii Kathakali oraz symbolice. Bo to właśnie ona jest niezmiernie ważna by w pełni zrozumieć o czym jest mowa. Pomimo tego zagmatwania występ oglądało się całkiem przyjemnie. Zawsze to inne doświadczenie niż to, co widzimy na deskach naszych europejskich teatrów. Pokaz odbywał się w Kerala Kathakali Centre, koszt biletu to 300 rupii/osobę. Po 2 godzinach spektaklu (zgodnie z tradycją powinien trwać on całą noc!) można zgłodnieć :). Tuż obok Kerala Kathakali Centre znajduję się fajna tybetańska knajpka z przepysznymi pierożkami momo!
PRAKTYCZNIE
Safari w Wayanad Santctaury (dokładnie Muthanga) można odbyć na dwa sposoby, pieszo (nam się nie udało niestety) oraz jeżdżąc dżipem. Bilet wstępu dla cudzoziemców kosztuje 10.000 rupii (około 6 zł). Przejażdżka dżipem (przy pełnym obłożeniu) to koszt około 30 zł/osobę. Do wejścia do parku można dojechać miejscowym autobusem (za 12 rupii), autobus zatrzymywał się na kiwnięcie ręką, nie widzieliśmy przystanków, więc przy wejściu mówiliśmy gdzie chcemy wysiąść. Więcej informacji o parku i safari znajdziecie na stronie – klik
Prom z Kottayam do Alleppy kosztuje 15 rupii a płynie się 2 godziny. Nasz prom wypływał o godzinie 12 i z tego co wiemy jest to rejs regularny. By dostać się na statek trzeba pokonać 10 km z dworca autobusowego (koszt to około 100 rupii rikszą). Przystań skąd wypływa się na rejs mieści się przy szkole, gdzie jest też sklepik w którym można kupić coś na drogę :).
Nocleg w Alleppy – 3 Palms Guesthouse, cena 500 rupi za pokój z łazienką (z ciepłą wodą!) wi-fi i kolacją w cenie. Do dyspozycji gości kuchnia (był nawet blender! pyyszne szejki z egzotycznych owoców za grosze all day :)) weranda i wesoły właściciel grający na gitarze. Miło i sympatycznie – polecamy!
Autobus z Alleppy do Kochi jedzie około 1,5 godziny i startuje z dworca w Alleppy średnio co pół godziny. Cena biletu około 40 rupii/osobę.
Nocleg w Kochin – Spices Holiday Homestay, 500 rupii za pokój z łazienką i wifi. Hostel w miłej dzielnicy, niedaleko portu, blisko sklepów i restauracji.
Prom z Kochi do Ernakulum – bilet w jedną stronę kosztuje, bagatela, 4 rupie/osobę. Chyba szybciej pokonuje się tę trasę promem niż autobusem. I przy okazji widoki lepsze.
4 comments
Zdjęcie keralskiej zieleni mnie zachwyciło. Rzeczywiście wygląda mało hindusko.Dla takich miejsc warto przejechać pół świata:)
Jakbym czytała relację z naszej podróży 😀
Chyba większość ludzi ma podobne odczucia co do Kerali 🙂 To chyba jedyne takie miejsce w Indiach…bo jeśli by zapytać różnych ludzi o zdanie na temat Indii to usłyszelibyśmy skrajnie różne opinie, a o Kerali każdy miłe słowo powie 🙂 Pozdrawiamy!
Chętnie bym się teraz spakowała i wyruszyła w taką podróż. 🙂
I jeszcze Safari w Indiach.. dosyć ciekawa sprawa – do tej pory pod tym kątem myślałam wyłącznie o Afryce. 🙂